czwartek, 12 marca 2020

Mlini koło Dubrovnika, hotel Astarea maj-sierpień 1970

_____________________________________________________________________________

Zdjęcie reklamowe tuż przed wyjazdem na kontrakt do Jugosławii.
Robił znany w Warszawie fotograf - firma Bietkowska.

Z lewej: Hania perkusja i vocal, Ela vocal i gitara, Jagoda gitara basowa i skrzypce, Mila organy, klawisze i Zdzicha - vocal, szefowa, prywatnie ciotka Jacka Lecha.Zespół w tych czasach nazywał się Violinki i to my byłyśmy matkami chrzesnymi Hotelu Astarea. Byłyśmy pierwszym zespołem jaki tam grał. 



Przyjechałyśmy w połowie maja 1970 roku, ale hotel wciąż wykańczali, jak to w komunie było... Np. przyglądałam się jak dwóch robotników dźwigało okno basenu, nosząc je w te i we w te, a towarzyszyło im trzech urzędników z teczkami. Hahahaha...
Tak więc, czekając aż skończą, pierwszy miesiąc grałyśmy na plaży, w niewielkiej, odkrytej restauracji. I to było wspaniałe granie, bo aparatura wokalna była bardzo dobra i głos czysto niósł się po całej okolicy i powierzchni morza...


Taras z prawej, za budynkiem... Jak widać dosłownie grałyśmy na plaży.



Właśnie w Mlini, w tym ogródku otrzymałam pierwszą ofertę matrymonialną. 😏
Po nas, w tym miejscu miał grać zespół włoski, menager już był na miejscu i załatwiał kontrakt. Po naszym graniu zwrócił się... nie, nie do mnie, tylko do naszej szefowej, że natychmiast się ze mną ożeni i pojedziemy do Warszawy, do mojej mamy. 
Nie było nawet pytania czy jestem zainteresowana... No... włoski temperament...

Potem miałam wielbiciela, długowłosego nieśmiałego chłopca. Przychodził codziennie z jednym kwiatkiem. Raz przyszedł bez i nagle wyciągnął zza pazuchy bukiet róż, po czym szeroko się uśmiechnął, pokazując jeden jedyny ząb z przodu. 
Nazwałyśmy go Kasownikiem, na cześć kasowników w warszawskich tramwajach. 😏

Organistce zaś wieśniak, szturchając ją w ramię, położył na organach dwa pęta kiełbasy i gdy była tym przerażona, zamamrotał coś i kiełbasę zabrał. To byli miejscowi... 

Oprócz nich przychodziło wielu przyjezdnych gości z "zachodu" mieszkających  w hotelach i bungalowach w Kupari, Srebreno i w hotelu Studenak w Mlini, w którym my także mieszkałyśmy...
Potem też Polacy, których poznaliśmy właśnie tam. Wiesio waltornista, grający solo w wielkiej szwajcarskiej orkiestrze, jego żona, śpiewaczka operowa i małżeństwo Astrid - chemiczka i Marian pracujący w tym czasie w radiu Wolna Europa.
Byli małżeństwem do wspólnego podróżówania, mimo ślubu tylko przyjaciółmi. Astrid pracowała nad perfumami. Wiem, ze jeździła ze Szwajcarii do Europy Wschodniej właśnie z tego powodu. Marian później rozwiódł się z nią i ożenił z dużo młodszą kobietą. Ot i życie...
Lata potem grałam w enerdowie i w tym czasie niesamowicie popularne były tam perfumy, ten sam cytrynowy zapach dla kobiet i mężczyzn. Nazywały się Astrid i Marian.


Hotel Studenak, gdzie mieszkałyśmy. A jeść (bardzo dobrze!) dawali nam w Astarei, miałyśmy to samo jedzenie co goście i to wchodziło w kontrakt.

Już pierwszego popołudnia, jeden z dyrektorów hotelu zabrał nas na przejażdżkę samochodem wzdłuż wybrzeża, żeby pokazać jak ono jest piękne i to był zachód słońca jakiego nigdy nie widziałam. 
Wyłam z zachwytu. Nie przesadzam. Zostało mi to do dziś, nie ma dla mnie nic piękniejszego jak zachód słońca nad morzem, czy oceanem.
Nad Adriatykiem szczególnie, bo pełno tam małych, niezamieszkanych wysepek. I codziennie są inne kolory i nastrój. A powierzchnia wody potrafi być idealnie nieruchoma, jak lustro. 

Całe wybrzeże bałkańskie wygląda jednakowo: w stronę lądu wysokie skaliste, łyse góry, potem schodzące w dół i porośnięte kosodrzewiną zbocza i w końcu prawie równe, tylko lekko wzniesione miejsca nad samym morzem. 
Tyle, że niezbyt rozległe, tak, że ludzie budują domy na pagórkach, a nad samym morzem wyrosły głównie luksusowe hotele.
Charakterystyczne dla przyrody są też cyprysy - są wszędzie, palmy mniej...


Z netu:

Mlini to stare historyczne miejsce, jedno z najlepszych w Zupa Dubrovacka, położone wzdłuż brzegów stromego strumyka Zavrelja, obok kilku piaszczystych plaż i zatok z czystymi piaszczystymi plażami. Duża wilgotność i ciepły klimat zmieniły wszystko w pachnące parki i ogrody pełne wszelkiego rodzaju roślin i roślin. Nazwa tego miejsca pochodzi od młynów (Mlini oznacza „młyny”), które kiedyś były przenoszone przez wody strumyka Zavrelja .

Mlini znajduje się zaledwie 10 km od miasta Dubrownik, w wyjątkowo pięknym i wciąż nieskażonym terenie, w pięknej, dobrze chronionej zatoce.
więcej:
http://www.dubrovnik.in/mlini/
____________________________________________________

Całe Mlini z lotu ptaka. Zdjęcie z netu oczywiście... 
Mój analogowy aparat robił okropne zdjęcia... Ale też zamieszczam, bo są dokumentem.

Do Belgradu przyjechałyśmy pociągiem, potem aparatura pojechała ziemią, a my samolotem do Dubrovnika. Był to mój pierwszy w życiu lot samolotem. Wcześniej nie miałam okazji...


Widok Adriatyku z samolotu to niesamowite przeżycie. Widać było każdą skałę na dnie, tak czysta jest w nim woda.
Też bardzo słona. Nie byłam nigdy super pływaczką, pływałam tylko żabką, ale w Adriatyku pozwalałam sobie na bardzo dalekie wyprawy w morze, tak, że ludzie na brzegu wyglądali jak mrówki. Bo słona woda unosiła sama. Wystarczyło tylko się położyć i lekko poruszać nogami, czy rękami, żeby nie iść na dno.

Ale na tej samej odległości pływały duże statki pasażerskie i raz taki statek nagle znalazł się blisko mnie i posłał w moim kierunku trzy silne fale, które trzy razy całkowicie mnie zalały. No... nie utopiłam się, za trzecim razem popłynęłam z falą... 
Trzeba też uważać na rekiny. Często podpływają blisko brzegów i były śmiertelne wypadki.
Z domu przysłano mi wycinek z gazety, gdzie pisało, że rekin przeciął na pół nieostrożnego polskiego inżyniera...



Tu zdjęcia z roku 1971... Rok później.
Przyjechała moja siostra z siostrzeńcem, grałyśmy wtedy koło Splitu, a ja chciałam jej pokazać jak wygląda Mlini i pojechaliśmy autobusem na wycieczkę. 
Zdjęcia jak widać ... niesuperowe, bo robione analogową ruską zorką. 
Ale wtedy mało kto miał dobry aparat. Jeszcze w Polsce! 
Kosztował majątek. Ta kiepska zorka C kosztowała pół mojej miesięcznej pensji!!!


Mój siostrzeniec oczarowywał wszystkie nastolatki z Europy zachodniej i wzbudzał zachwyt plażowiczów pływając motylkiem. 
Miał drugie miejsce juniorów na Polskę w pływaniu tym stylem.
Z Markiem, który był w Mlini także za moim pierwszym pobytem, przeżyliśmy właśnie wtedy niewielkie trzęsienie ziemi.
Niestety... Bałkany mają niewiarygodnie piękną przyrodę i pociągające tajemniczą przeszłością wiekowe miasta. Ale trzęsienie ziemi może przyjść nagle i zniszczyć wszystko. Tak jak było z Budvą w Czarnej Górze.

Marek mieszkał w namiocie na plaży, ale wieczorami zwykle przebywaliśmy w moim pokoju. Którejś nocy, siedzieliśmy na łóżku oparci plecami o siebie i pisaliśmy listy do rodziny. 
Nagle łóżko zaczęło wyczyniać jakieś dziwne ruchy - to było jakby fale morza nakładały się na krzyż. Jedne poziomo, drugie w pionie. Walnęłam go łokciem i mówię "przestań się wygłupiać, co robisz! ". On, że nic! Sprawdziliśmy nawet, czy ktoś nie schował się pod łóżkiem... Łóżko potrzęsło się kilka minut i przestało. 
Potem nam powiedzieli miejscowi, że to dość często się zdarza. Trzęsienie w skali 2 stopni. Ale takie dochodzące do 6 stopni już niszczy wszystko. 
Tylko w górnych częściach wybrzeża, począwszy od Rijeki, Opatii jest bezpiecznie.


Wtedy w Jugosławii było bezpiecznie...
Od Mlini do lotniska było kilka kilometrów, szłam tam raz sama, zupełnie bezludną drogą, czasem tylko ścieżką wśród skał. Nie spotkałam żywej duszy i oczywiście nikt na mnie nie napadł. Szłam właśnie odebrać Marka z lotniska.
Film ( niżej) pokazuje również Dubrovnik. Na zdjęciu my z siostrzyczką, właśnie w Dubrovniku. I można podziwiać niesamowite efekty, które wyczyniała zorka C. 😏


Mlini miało swój mikrokliamat, cały dzień piękna pogoda, pod wieczór krótki deszcz, który podlewał rośliny, zawsze wyglądały świeże i zielone.
No i Mlini ma swoje koty. Było ich wiele wtedy i kilkadziesiąt lat później, kiedy mój siostrzeniec znów tam pojechał też pełno kotów biegało po osadzie.


Jak już grałyśmy w hotelu, na tarasie grali Włosi z Bari. Zaprzyjaźniliśmy się. 
Zawsze robiłyśmy dowcipy ucząc polskiego języka obcokrajowców, no te różne "w Strzebrzyszynie chrząszcz brzmi w trzcinie" itd. 
I tak Włochom wmówiłyśmy, że "spierdalamento" znaczy po włosku ciao. (Kto nie pamięta - słowo to pada na filmie "Giuseppe w Warszawie" i wykrzykuje je Cybulski "spierdalamento Italiano!" do jakiegoś Włocha.)

Któregoś dnia idziemy sobie - nasz zespół, główną ulicą w Dubrovniku, na której zwykle  kręci się wielu polskich turystów. Nagle za rogu wyłania się auto naszych znajomych Włochów, radośnie do nas wymachujących rękami i krzyczących "spierdalamento Pollaco!".
Karma, jak to się dziś mówi... he he...


W pierwszym miesiącu naszego grania do Astarei na koncert przyjechał zespół Esme Redżepovej. Cygańskiej śpiewaczki bardzo znanej i lubianej wtedy.

Dla nas nowością było, że na Bałkanach ciągle jest popularna i na nowo pisana muzyka ludowa. Co roku nawet odbywały i odbywają się festiwale tej muzyki, którą oni nazywają "narodną". Gdy otwierasz jakąkolwiek stację radiową, leci natychmiast "narodna"...
Tam ogólnie muzykę rozrywkową dzielą na "narodną" i "zabawną". (Zabawna to bit, rock, pop, Beatlesi, jazz...)
Nad morzem zespoły grają głównie muzykę "zabawną", dla turystów. (Wiele polskich zespołów). W środku lądu, dla miejscowych, nawet jeśli grasz zabawną, musisz mieć choć kilka "narodnych" w repertuarze. Inaczej mogą cię wygwizdać. Co prawda my, jako dziewczyny, wszędzie byłyśmy przyjmowane z sympatią, ale zrobiłyśmy też kilka "narodnych" przebojów. 
Esma Redżepowa jest niewysoka, a ma wspaniały wielki głos. "Noć na moru..." w jej wykonaniu, tuż nad morzem, to było niesamowite przeżycie...
Pierwszy raz wtedy też usłyszałam jak brzmi akordeon podłączony do elektroniki.
Esma prywatnie też jest szalenie miłą osobą, zaprzyjaźniła się z nami i nawet dziewczyny będąc potem w Belgradzie na wycieczce, odwiedziły ją w jej domu.





Noce nad Adriatykiem są piękne... 
Mlini to moje pierwsze spotkanie z tym morzem i pewnie gdyby to było możliwe,  mogłabym tam zostać na zawsze. 


Zdjęcia z netu. Nie znalazłam nazwiska autora, jeśli ktoś się zgłosi, napiszę czyje.
I moje:  Mlini z górki gdzie był przystanek autobusowy. Widać Astarę i Studenak gdzie mieszkałyśmy.


Jak przyjechałyśmy paliła się góra. Tzn. kosodrzewina na tej wielkiej górze, tuż za hotelem. Pożaru nikt nie gasił. Wyglądało to niesamowicie w nocy. Dopiero jak ogień zszedł na dół, został ugaszony.



Z netu:

Mlini - będziesz zachwycony tym małym miasteczkiem rybackim, bogatym w tradycję i dziedzictwo historyczne i kulturowe sięgające czasów starożytnych, a także jego żwirowe plaże, mnóstwo słońca i bujnej roślinności, które były przechowywane i pielęgnowane od najwcześniejszych czasów . Mlini należy do obszaru znanego jako Župa Dubrovačka (jego starożytna nazwa to ASTAREA) i jest jednym z najlepiej rozwiniętych miast turystycznych w całym regionie Dubrownika. 
Ponieważ leży zaledwie 10 kilometrów na południe od Dubrownika, Mlini było czymś więcej niż dobrze zachowanym miastem rolniczym i rybackim - wpłynęło na to bogata starożytna kultura, która rozwinęła się w murach Dubrownika. Miasto Mlini zostało nazwane na cześć młynów (chorwacki: mlin) na rzece Zavrelja, która przepływa przez miasto i jest bogatym źródłem wody pitnej. Miasto jest również bogate w starożytne zabytki i liczne ...
więcej: 

http://www.onlycroatia.com/travel-destinations,Mlini
_______________________________________________________

Granie w hotelu już nie było tak przyjemne. Nad morzem kończyłyśmy o północy. Wewnątrz grałyśmy w nocnym barze do drugiej w nocy. Architekt zaprojektował nocny bar bez wyciszenia sali, wchodziło się do niego przez szklane drzwi ( zawsze czekałyśmy na nieuwazżnych, którzy nie widząc szkła włazili prosto na nie...) i głos niósł się po całym hotelu. Ludzie chcieli spać, więc przykazano nam grać ...ciiiicho. 

Każdy muzyk wie, jaka to męka grać cicho, jeśli nie gra się intymnego jazzu... czy kołysanek.

_____________________

Pewnego razu zapowiedziano, ze do hotelu przybyła "gwiazda" z Hoollywood. I mamy dla niej grać do czwartej w nocy, jeśli sobie tego zażyczy. Gwiazdą okazała się Jean Collins wtedy bardzo młoda, długowłosa, a towarzyszył jej szpakowaty facet identyczny jak bardzo modny wtedy kompozytor i pianista Burt Bacharach
( A może to był on...?) Nazwałyśmy go "Siwy"...  
Tańczyli do upadłego, kiedy już wszyscy goście szli spać, to oni do czwartej rano z różą w zębach, sami na parkiecie, uskuteczniali wszystkie możliwe figury tanga.
Początkowo, szło im rześko, potem "Siwy" tracił siły...  
Na szczęście, trwało to tylko 2 tygodnie.



Następnymi gwiazdami mieszkającymi w tym hotelu byli tancerze ze sławnego szwajcarskiego Baletu Bejarta. Właśnie mieli występy w Dubrovniku, zakwaterowano ich w Astarei.
Architektem, który nadzorował budowę był Boro (jego nazwisko jest na tablicy pamiątkowej), wielki i silny mężczyzna, około pięćdziesiątki. Z natury bardzo łagodny. Ten hotel był jak jego dziecko. Budował go przez kilka lat, płacąc za to separacją z rodziną. Był przyjacielem naszego zespołu, bardzo go lubiłyśmy, ot... dobry człowiek.
Jednej nocy, dwóch tancerzy z baletu, po spektaklu poszło się wykąpać w morzu i mokrzy, w slipach, z ręcznikami na ramionach weszli do eleganckiego, nowiusieńkiego nocnego baru w Astarei i bezczelnie rozwalili się przy stoliku. 
Boro siedział właśnie z nami. Oburzony, w dwóch skokach był przy nich, obu złapał za karki, wypchał na taras i spuścił ze schodów. Nie odpowiedział za to. 😏

Któregoś ranka o 10.00 rano szłyśmy się wykąpać, w morzu zanurzony do pasa stał pijaniusieńki Boro, i z rękę wyciągniętą w siną dal śpiewał na cały głos "Tamo daleko, daleko od mora, tamo je sjelo moje, tamo je Srbja moja..." 
Właśnie zażywał kąpieli przed pójściem spać...



Mlini pięknie pachnie. Właściwie od tych zapachów przez pierwszy miesiąc bolała mnie głowa, tak pachniały głównie kwitnące wszędzie krzaki, najwięcej oleandrów.



Ze spaniem też był problem, bo gorąco, jak wyjeżdżałyśmy w Polsce spadł śnieg... 
Po miesiącu przyzwyczaiłyśmy się do innego klimatu, choć basistka często mdlała. 
Raz padła ciągu dnia, przyjechało pogotowie i najpierw kazali podać kieliszej koniaku, potem dali jej jakiś zastrzyk. 
Mnie pomagała mocna kawa.



Osada jest zaciszna, pachnąca, jasna, z jakąś dobrą energią... Uliczki wąskie, często są to schody w górę, malownicze, blisko morza rosną stare pinie, które pachną z daleka. 



I kamieniste plaże... najlepsze. Piasek oblepia, głazy są ciepłe, wygładzone przez fale, można znaleźć tak wyżłobione, że leży się jak na łóżku. 
Dziewczyny czasem spały na plaży w nocy, jak było bardzo gorąco.
A wszystkie uroczystości, urodziny, powitania i pożegnania odbywały się zawsze w nocy "na kamykach", po graniu - do rana.

Mam tylko takie byle jakie zdjęcia z pierwszego pobytu. Nie dość, ze zorka, to jeszcze jak ktoś ją trzymał, a nie ja, to w ogóle go nie słuchała...




Jeszcze "piękne" zdjęcia z mojej zorki... Ale są jak wspomnienia, blue i niewyraźne. 
Ktoś, kto je robił nawet nie potrafił nastawić ostrości...

Do baru przychodził samotny chłopiec i na plaży też widziałam go zawsze samego, z nikim nie rozmawiał. Poprosiłam znajomych Szwajcarów, żeby przyprowadzili go do naszego stolika na graniu. 

Okazał się bardzo miłym Niemcem, a samotnym i smutnym bo właśnie się rozwiódł. Bardzo delikatny, subtelny i nieśmiały. Joe.



Był technikiem budowlanym, potem skończył studia i został architektem. Mieszkał w Rosenheim, a pracował w Monachium. 
Codziennie musiał jechać do pracy prawie 100 km. Miał volkswagena garbusa.
W zimie marzł w samochodzie, więc wyprodukowałam mu na drutach serdeczny, ciepły mocherowy szal.




Tu zdjęcia z jego aparatu, więc już coś na nich widać... Zrobiliśmy sobie nawzajem.
Zaprzyjaźniliśmy się, choć była to dziwna przyjaźń, ponieważ on nie znał polskiego, a ja niemieckiego. Trochę mówił po angielsku, więc Hania tłumaczyła...
Znaliśmy się w sumie 6 dni, a pisaliśmy do siebie listy i wymienialiśmy upominkami przez dziesięć lat. 
Oczywiście musiałam pisać po niemiecku... Ale jakoś mi to szło. 😏 

Nigdy więcej się nie spotkaliśmy...
Tak pewnie wielu ludzi ma... 
Spotykasz kogoś - jakiegoś człowieka i zdaje ci się, że znacie się od urodzenia.
I bardzo byście chcieli mieszkać gdzieś blisko siebie, żeby móc się przyjaźnić. A tymczasem nic z tego. Musicie wracać w swoje życia, w obecne życia... 
A odległość wszystko zabija. Nawet wspomnienia.

Tu wspomnę o czymś co nie ma związku, z opisaną tu historią. 
Otóż jak tylko zamieszkałyśmy w Studenaku odkryłyśmy te  bujane kanapy. Nooo... teraz to nic, ale w tamtych czasach! 
W Polsce jeszcze ich nie było, tu stały się naszymi codziennymi meblami, na nich pisało się listy, czytało książki, czy nawet spało w nocy, jak było za gorąco w pokojach. 
Nie było przecież klimatyzacji... 
A na tarasach zwykle wiał przyjemny wiaterek.
_______________________




Tam po raz pierwszy w życiu usłyszałam Santanę.

Zaprzyjaźnił się z nami polski Żyd mieszkający w NRF. Jak dowiedział się, że polski zespół gra w hotelu, zgłosił się do nas...
Miał tranzystorowe radio z kasetofonem. Też pierwszy raz w życiu widziałam magnetofon na kasety. 
Opowiedział, że Santana to jest najnowsze odkryciem w muzyce rozrywkowej.
Miał nagranie Samby Pa Ti i puszczał nam w restauracji tuż przy morzu. Było rano, wspaniała pogoda, cudowny Adriatyk, głos niósł się daleko i to było coś przepięknego...
Ten utwór na zawsze będzie mi się kojarzył z Mlini...

 
________________________________________________

Raz widziałam sztorm w Mlini...
W nocy kogoś ratowali. Na plażę wjechało kilka aut i reflektorami oświetlali wzburzone morze. Nie wiem, czy uratowali... To jedyny smutny fakt z Mlini.



Śnieg??? Nigdy wcześniej nie słyszałam o śniegu nad Adriatykiem (ale przecież na świecie wszystko się zmienia). Jesienią potrafiły tam wiać wiatry, szczególnie silne na wyspach, ale śnieg...? A jednak!




W czasie wojny w latach dziewięćdziesiątych Astarea była zdewastowana, ale ją odbudowali i odnowili. W przeciwieństwie do pobliskich luksusowych hoteli w Kupari, Srebreno, których ruiny straszą do dziś.
Nie zamieszczę tu zdjęć ani filmu, można to zobaczyc na YT. Nie chcę psuć sobie pięknych wspomnień, znałam te hotele, pamiętam jaki zachwyt budziły. Budowali je Włosi i Amerykanie. W Polsce nie było jeszcze takich. 
Dziś są to ruiny, którymi nikt się nie zajmuje. Jak na horror filmie.

Jeszcze mam wspomnienie z pobliskim Cavtatem. Kilka lat potem, w 1977, Hrvoje,  dyrektor estrady w Dubrovniku, przyjaciel naszego zespołu, załatwił mi kontrakt, ja i męski zespół. Mieli to być chłopcy z polskiego zespołu poznanego w DDR. Niestety mieli podpisany wcześniej kontrakt z Niemcami i ci zażądali od nich wysokiego odszkodowania, tak, że nasze plany spaliły na panewce.
Hrvoje zadzwonił do Pagartu i kazał im poszukać dla mnie zespołu. Byłam w Pagarcie, jakiś facio rozmawiał ze mną serdecznie, obiecywał, że na pewno, że nawet już ma, i poprosił żebyśmy wyszli na korytarz, ja naiwniaczka nie zrozumiałam, że chce łapówy. Uwierzyłam w obiecanki, a on ukradł mi kontrakt.

Nie pojechałam do Jugosławii ponownie, widać nie było mi przeznaczone... 
Pewnie tak miało być. Może zostałabym tam do tej nieszczęsnej wojny, bo polscy muzycy siedzieli tam na kontraktach latami... 
_____________________________________________________________________________________________________

Brak komentarzy: